10 września 2015

Ogień i woda - wokół Islandii cz. 3

Przygotowując naszą wyprawę napotkaliśmy na wiele relacji prezentujących okolice Keflaviku w sposób niezbyt pozytywny. Dlatego, mimo że to również obowiązkowy etap wycieczek, potraktowaliśmy półwysep Reykjanes zupełnie po macoszemu, odkładając jego obejrzenie na ostatni dzień przed odlotem. Niesłusznie. Doznaliśmy tam miłego rozczarowania. Okazało się, że tylko północna część regionu, położona w bezpośrednim sąsiedztwie lotniska jest płaskim polem pokrytym wulkanicznym żużlem. Reszta to malownicze wzgórza, jeziorka z krystaliczną wodą, pola zastygłej lawy, piękne wybrzeże i jedno z ciekawszych pól geotermalnych. Niestety deszcz lejący przez prawie cały dzień trochę utrudnił nam podziwianie tych atrakcji, a tym bardziej zrobienie przyzwoitych zdjęć. Szkoda.

Najdokładniej obejrzeliśmy pole geotermalne Seltun i otaczające je jeziora. Pole jest położone na stoku wzgórza. Niewiarygodne wrażenie robią jego obłędne kolory. Dla mnie w ogóle pola geotermalne były najpiękniejszymi miejscami  w Islandii i już tylko dla nich warto było tam pojechać. Po prostu nie mogłam oderwać wzroku od parujących kociołków błotnych, na brzegach których pięknie osadzały się minerały (z przewagą siarki). I to wszystko w moich ulubionych kolorach. Mój aparat też nie chciał przystopować. No i teraz będziecie musieli znieść te setki zdjęć każdego kamienia... 























Po wdrapaniu się na szczyt nad Seltun zobaczyliśmy niezwykle malowniczą okolicę: wulkaniczne stożki i jeziora o zupełnie odmiennych barwach. Jezioro Kleifarvatn jest stalowoszare, ciemne i głębokie, otoczone czarną plażą i klifami z lawy. Jest z nim związana legenda o potworze, który żyje w głębinach i braknie mu miejsca, jako że po ostatnich trzęsieniach ziemi (2000) jezioro się skurczyło. Z kolei sąsiednie Grænavatn połyskuje lazurem - nawet w ciemny deszczowy dzień. Jezioro to wypełnia stary krater, a jego kolor jest wynikiem obecności wyjątkowej kombinacji minerałów i zasiedlających je glonów.

















Kierując się na południe dotarliśmy do wybrzeża. Tu lawa dotarła do samej plaży. Droga wzdłuż brzegu jest niezwykle malownicza. Przez rybackie miasteczko Grindavik można dotrzeć do cypla, na którym stoi latarnia morska. Z drogi jest nieco zasłonięta parą z pobliskich źródeł geotermalnych, które są wykorzystywane przez tutejszą siłownię. Z okolicy pochodzi też woda do najsłynniejszej atrakcji półwyspu Reykjanes: Blue Lagoon. Ale o tym zaraz. Wcześniej jeszcze jeden ważny punkt: tzw. most dwóch kontynentów.  Nieopodal latarni można odwiedzić miejsce styku płyt tektonicznych: euroazjatyckiej i amerykańskiej. Oczywiście nie jest to jedyne takie miejsce: w poprzednim poście pisałam, jak wygląda to w Þingvellir. Tam jest olbrzymi kanion o stromych ścianach. Tu na półwyspie Reykjanes wąwóz jest zupełnie niepozorny. Po prostu płytki jar wypełniony czarnym wulkanicznym piaskiem. Ale może właśnie dzięki temu można było wykreować turystyczną atrakcję. Jest nią przerzucony nad wąwozem mostek, na którym symbolicznie możemy postawić jedną nogę w Europie, a drugą w Ameryce. Sądząc po liczbie turystów trafia do przekonania. Zwłaszcza dzieci mają ochotę zrobić sobie tam okolicznościową fotkę. Również Marcin uległ tej magii i domagał się odwiedzenia tego miejsca od momentu, w którym o nim usłyszał. Nie pozostało nam więc nic innego, jak to życzenie spełnić...


















Ostatnim punktem naszego pobytu na Reykjanes (i w ogóle w Islandii) była Błękitna Laguna. To wielkie spa z basenem wypełnionym wodą ze źródeł geotermalnych, które zostało umiejętnie wykreowane na największą atrakcję kraju. Dość powiedzieć, że jest całkiem pokaźna grupa turystów, którzy pobyt tam traktują jako zasadniczy (albo i jedyny) punkt weekendowej romantycznej wycieczki do Islandii. Całej reszcie sugeruje się odwiedzenie Laguny natychmiast po opuszczeniu lotniska. Reklama jest naprawdę przekonująca: niewiele osób odpuszcza sobie tę atrakcję. Centrum zostało rzeczywiście  zbudowane z rozmachem - a właśnie trwa jego rozbudowa. Basen jest bardzo duży, woda cieplutka, pięknie błękitna i nie ma zapachu siarki (w Blue Lagoon w przeciwieństwie do innych tego typu miejsc jest woda morska). Jest restauracja, bar, można zamówić rozmaite zabiegi, a dla dopieszczenia oszczędnych przy basenie stoją wiadra z krzemową maseczką, którą każdy może nałożyć sobie na twarz. No i oczywiście pool-bar, w którym można zamówić piwo lub inne alkoholowe napoje - wygląda to na miejscowy zwyczaj. Spędziliśmy w lagunie kilka przyjemnych godzin, nabierając energii na całonocną podróż powrotną. Mamy miłe wspomnienia, ale wcale nie jestem przekonana, czy chciałabym tam jeszcze wrócić. Cały pobyt psuje początek. Jako że miejsce jest oblegane warto wcześniej zrobić rezerwację. Już cena powala, a tu na dodatek należy z góry zapłacić i jeszcze podać czas przybycia (z dokładnością do godziny). W naszym przypadku wprowadziło to pewien stres, a tymczasem po przyjeździe okazało się, że i tak nie ominęło nas stanie w 25-minutowej kolejce - oczywiście kolejka dla "niespodziewanych" gości była wielokrotnie dłuższa. Kolejnym punktem były ciasne przebieralnie bez ławek i możliwości odłożenia czegokolwiek oraz  nie najlepiej działające zamknięcia w szafkach. Może się czepiam, ale wydaje mi się, że za 45 euro (za osobę, i to zapłacone kilka tygodni wcześniej) jakość powinna być trochę lepsza, a atmosfera mniej nerwowa. Ale cóż, to właśnie to miejsce przyciąga tłumy. Nie odradzam "zaliczenia" Blue Lagoon, ale w Islandii skorzystaliśmy z ciekawszych miejsc.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...